Były to czasy szczenięce.


Trzecia klasa technikum powstała z rozwiązania męskiej klasy technologicznej  i rozparcelowania jej pomiędzy czterema żeńskimi klasami.  Chodziło zapewne o to, ażeby rozmydlić nieco ładunek energii nagromadzony w czterdziestu pięciu szesnastolatkach zebranych razem do kupy, a mowa tu nie tyle o energii potencjalnej, której także niewyczerpane zasoby w każdej chwili groziły eksplozją na miarę Nagasaki, ale przede wszystkim o skierowanie na nieco bardziej pożyteczne tory tej niesamowitej inwencji, która mieściła się w masie tych łbów, z których kurzyły się rozmaite pomysły, znajdujące ujście każdej sekundy.

 

Skutkiem owej decyzji, z jednej nieuczesanej klasy zrobiło się pięć zwariowanych mieszanych czyli koedukacyjnych.

Klasa trzecia e składała się z grupy owych wariatów technologów, a więc trzech lub czterech zaprzysięgłych fanatyków sportu, jednego komunisty z typowym pryszczatym cyferblatem w kształcie odwróconej gruszki i z dziewczyn.    Nie pamiętam, aby poza tym w towarzystwie znalazł się jakiś specyficzny kujon czy lizus.

W rzędzie pod oknem, w pobliżu ostatniej ławki, siedziała gromadka najulubieńszych ogólnie dziewczyn.  Najbardziej rzucała się w oczy mała ciemnowłosa Ela z buzią jak u laleczki, na którą nie sposób było nie patrzeć przez cały dzień.  Obok zajmowała miejsce druga zupełnie ładniutka i równiacha Ela nieco wieksza, niż ta pierwsza, dalej jeszcze jedna mała Ela z maślanymi oczkami i Guma, która śmiała się z każdego najmniejszego powodu, albo i bez.  W tym towarzystwie jedynym zjawiskiem w miarę normalnej wielkości i postury była siedząca nieco z tyłu trochę zamyślona Ania o poważnej twarzy, nieco sródziemnomorskiej urody.  Z dystansu po przekątnej klasy odnosiło sie wrażenie, że Anka niewiele się odzywa, albo wcale.

 
Siedząc nonszalancko bokiem zawsze w pierwszej ławce, ale nie z pilności, tylko z innych przyczyn, których analiza nie należy do tematu, miałem na tę grupkę wgląd doskonały. Mimo, że całymi dniami zagapiony byłem w małą Ele jak szpak w telewizor, z początku w miarę dyskretnie, a potem, gdy dotarło do mnie, że jej to nie przeszkadza, zupełnie jawnie i bezczelnie,  Anka intrygowała mnie niezmiernie.  Czułem podświadomością wyrostka, że z Anki mogłaby być strasznie fajna kumpela do wszystkiego.  Nie, nie interesowało mnie tak zwane chodzenie, sferę emocjonalną w tym wieku zajmowała bowiem woda, "hidor mer aristos", a więc żagle, wiosła, pływanie i nurkowanie, a później nade wszystko rower i cokolwiek z nim związane.  Zimą zapadało się w hibernację, albo zamykało w ciemni fotograficznej na całe wieczory.  Ale młode lata mają swoje atrybuty.  Cóż tu zresztą dużo mówić.  Tendencja tkwi w środowisku każdej generacji.  Każda choć przelotna rozmowa między chłopakiem i dziewczyną komentowana była przez tak zwany ogół  zazwyczaj żartobliwie, ale wiadomo, że w młodym wieku nie zawsze właściwie doceniana jest definicja żartu.  Przez ostrożność więc czy też przezorność, nigdy nie zdecydowałem się do Anki podejść, żeby pogadać, albo pójść na lody.  Ludzkie gadanie, jak mniemałem, mogłoby bowiem dziewczynie całkiem niesłusznie sprawić przykrość.  

Któregoś lata spotkałem Ankę nad morzem.  To już było moje boisko.  Wielkie mnóstwo seledynowej wody.  Przez parę dni grzejąc się w słońcu do nieprzytomności jedliśmy lody i gadali, gadali, gadali na wiele tematów.  Anka okazała się rzeczywiście bardzo sympatyczną, mądra osobą i równą koleżanką.  Ale przypadkowo odnalazł się jeszcze jeden wspólny znajomy, który potrafił perorować składniej i w tematach ciekawszych, więc
na resztę sezonu pozostała nastoletnia pasja, mianowicie rower i setki kilometrów do wypedałowania do końca sezonu.  I od czasu do czasu  doczepka w jakiejś smażalni ryb, albo kawiarni na tak zwane piąte koło u wozu.  Dobre i to...
 
Przez następne lata szkolne czasem udawało mi się mniej lub bardziej dyskretnie zamienić z Anką kilka słów, czy to w szkole, czy po zajęciach, ale ze wzgledu na specyfikę środowiska należalo raczej trzymać się z dala od niebezpieczeństw związanych ze skutkiem beztroskiego rozpuszczania młodzieżowych, i nie tylko, języków.  Jeszcze tylko potajemnie zapragnąwszy zrobić jej przyjemność, podrzuciłem anonimowo jakis wierszowany tekścik z dedykacją do Ankowej teczki i już zaraz była matura, dyplomy i walka o dalsze drogi życia, towarzystwo się rozbieżało na wszystkie strony świata i o czasach szkoły średniej zapomniało się rychło.

Minęło lat niewiele.  Może ze czterdzieści, ale cóż to znaczy w porównaniu z wiecznością... Zmieniła się era na czasy fantastyczno naukowe.  Ku przerażeniu rozmaitych rządów, władz i innych właścicieli tego świata (cóż za uboga klika!), Internet wymknął się spod kontroli inżynierów dusz i poszybował własną ścieżką, stając się potężnym środkiem porozumiewania się indywidualnych ludzi.  A nawet, cóż za paradoks, popularyzacja ultranowoczesnego Internetu przyczyniła się do rozpowszechnienia idei konserwatywnych, zachowawczych i zupełnie nieświeckich.  Broniąc się przed zagrażającym Średniowieczem, zapyziałym Ciemnogrodem, który propaguje dobroć, życzliwość i życie dla Nienarodzonych, nikczemne sfery przedsięwzięły szereg środków mających zapobiec porozumieniu się ludzi, którzy przecież powinni wykazywać agresję, pogardę i nawet nienawiść w stosunkach wzajemnych.  Jednym z takich narzędzi do ewidencji i być może w przyszłości kontroli ludzkiej biomasy, był program tworzenia sieci znajomych zwany Naszą Klasą.

Wszedłem na ów portal niezwykle ostrożnie, nawet z początku pod innym nazwiskiem.  I od razu odnalazłem Ankę, która zainicjowała grupę
 
znajomych z klasy.  Okazało się, że Anka dysponuje pewną dozą czasu, co pozwala jej realizować życiową pasję, którą jest malowanie i inne sztuki graficzne.  Okazało się co więcej, że z niej jest niezwykle wrażliwa  artystka wielkiego profilu.  Jako do niedawna zupełny ignorant pod względem sztuki malarskiej, a od niedawna, innymi słowy od zapoczątkowanej snobizmem lektury Malarstwa Białego Człowieka, jedynie częściowy, odszukałem kilka prac artystki na rozmaitych witrynach i bakcyl został połknięty.

Prace Anny Kulesz, gdziekolwiek nie byłyby wystawiane, od razu wpadają w oko i przemawiają.  Opowiadają historie, kawały, apelują o coś, zadają pytania i udzielają odpowiedzi albo i niekoniecznie.  Zależnie od intencji autorki.  Jeden obraz, wiele treści.

 

Niektóre obrazy pani Kulesz są na sprzedaż, nie słyszałem jakkolwiek, aby kiedyś malowała na zamówienie.  Niemniej, warto zatelefonować i zapytać Artystkę o to osobiście.  

 

Obejrzyjmy zatem kilka dzieł pani Anny i zastanówmy się nad przesłaniem tych felietonów albo opowieści pisanych pędzlem na płótnie.

 
Make a Free Website with Yola.